niedziela, 25 października 2015

Rozdział 20 cz. I

 "A little party never killed nobody"
- Fergie
- Ktoś widział Lauren? - Zapytałam, kiedy znudziło mi się stanie na mrozie przed bramą szkoły.
- Od kiedy Olive się obudziła, to spędza z nią każdą sekundę. - Westchnęła Molly. - O patrzcie! Idzie!. - Nasze głowy od razu zwróciły się w stronę szkoły. Lauren biegła w naszą stronę.
-  Gdzie ty się szlajasz? Wszystkie trzy zdążyłyśmy przemarznąć do szpiku kości. - Powiedziała Mary i mocno przytuliła przyjaciółkę.
- Trzeba było iść z Nathalie i jej Kukonami. - Mruknęłam, a Molly pokiwała głową. Dziewczyny chyba tego nie słyszały. - Idziemy? - Zapytałam już głośniej. - Nie przeszkadza mi, że się przytulacie, ale nie mam ochoty zamarznąć tu na śmierć. - Lauren, która stała twarzą do nas, przewróciła oczami.
- Nie jęcz. Cierpliwość jest kluczem do szczęścia. - Mimo swoich słów wypuściła Simpson z objęć i ruszyłyśmy w stronę magicznej wioski.
- Byłyście kiedyś w Hogsmead? - Zapytałam. Niby to ja byłam tu nowa, ale uczniowie Hogwartu nie mogli odwiedzić magicznej wioski przed rozpoczęciem trzeciej klasy. Tylko Lauren potwierdziła.
- Kiedyś pomogli mi się wykraść Olive i jej przyjaciele. - Opowiedziała. - Ale zobaczyła nas McGonagall i wszyscy mięliśmy miesięczny szlaban. Myślałam, że umrę z nudów. - Przewróciła oczami. - To było rok temu. - Dodała. Po Livvi można było się czegoś takiego spodziewać. Reszta moich przyjaciółek albo za bardzo się bała takiego wykroczenia, albo za bardzo zależało jej na szkole, albo była za grzeczna. Jeden Mary, dwa Molly, trzy Nathalie. Szkoda, że nie pojawiłam się tu wcześniej, chętnie poszłabym z nimi na takie nielegalne wyjście. Zaraz, czy ja właśnie powiedziałam, że żałuję, że byłam w Salem? Coś się złego ze mną dzieje. Powoli ślady po Instytucie się zacierają, a Hogwart ma czelność jeszcze bardziej je zetrzeć. Obawiałam się tej myśli, nie chcę zapomnieć.
- Co tam u Olive? - Zapytałam, żeby wyłączyć myśli.
- Dochodzi do siebie. - Odpowiedziała Lauren. - Nadal jest w szoku, ale fizycznie jest już wyleczona. Pani Pomfrey potrafi działać cuda! - Była naprawdę szczęśliwa. Znowu. Nie tylko ona zawdzięcza coś pielęgniarce, po części kobieta i nam oddała starą Laur.
- Mówiła co ją zaatakowało? - Złapała temat Molly. Thomas pokręciła głową.
- Niestety. Pamięta tylko wielki cień i ból. - Zauważyłam jak przeszedł ją dreszcz. Mary chyba też, bo od razu objęła ją ramieniem. Potem zapadła niezręczna cisza. Mary próbowała podsunąć temat rozmowy, ale nikt go nie rozwijał. W końcu i ona dała sobie spokój. Pogrążyłyśmy się w ciszy, a jedyny dźwięk to było skrzypienie naszych butów o śnieg.
- Do jakiego sklepu idziemy? - Wytrwale temat podjęła Mary.
- Może do Magicznej Szafy? - Zaproponowała Lauren. Znów była dziwnie przygaszona. - Liv mówiła, że to dobry sklep i raczej nie będzie tłoczno. - Zgodziłyśmy się. Jedyny problem był taki, że żadna z nas nie wiedziała gdzie to jest. Nie dziwne, skoro mały sklepik znajdował się w najmniej uczęszczanej uliczce. Można było powiedzieć, że biegłyśmy do tego sklepu. Było nam tak zimno, że chciałyśmy już znaleźć się w ciepłym wnętrzu.
- Oby było tam ciepło. - Powiedziałam, a dziewczyny przytaknęły.
- Raz kozie śmierć. - Mruknęła Mary i nacisnęła klamkę. Wszystkie naraz wpadłyśmy do ciepłego, przytulnego wnętrza. Z naszych ust wyrwał się jęk zachwytu. Obranie, buty i biżuteria, wszystko ułożone kolorami, a to dawało cudowny efekt. Zaparło mi dech w piersi.
- Mówiłam, że warto szukać tego miejsca. - Wydukała Thomas, a na jej ustach znów znalazł się ogromny uśmiech. Po chwili podeszła do nas ekspedientka.
- Witam was dziewczyny. Nazywam się Melanella i jestem tu, żeby wam pomóc w doborze ubrań. - Powiedziała ruda. - Szukacie pewnie kreacji na Bal Bożonarodzeniowy?
- Dokładnie. - Odpowiedział Mary. - Nie mamy jakiś konkretnych ubrań na uwadze. - Dodała. Ruda zmierzyła nas wzrokiem. Potem powiedziała, żebyśmy czekały, a ona znajdzie dla nas jakieś ubrania.
- To siostra Notta. - Szepnęła Molly do Lauren. Mulatka spojrzała na dziewczynę i zrobiła zdziwioną minę. - Też na początku jej nie poznałam.
- Mel i Martin różnią się od siebie jeszcze bardziej niż parę lat temu. - Odpowiedziała zdziwiona Livvi. - Nigdy bym nie powiedziała, że są rodzeństwem.
- Zaraz. Skąd znacie Nottów? - Zapytała Simpson. - Przecież to stu procentowi Ślizgoni. - Zauważyła. Dziewczyny wytłumaczyły nam, że ciocia Molly, Ginny to przyjaciółka matki Melanelli i Martina. Ojciec Lauren, Dean przyjaźni się z Ginny i tak wypadło, że spotkali się parę razy.
- Powinnyście przymierzyć te sukienki! - Powiedziała Nott dając nam mnóstwo sukni. Któtkich i długich. W najróżniejszych kolorach.
Pięćdziesiąt sukienek później, zmordowane wyszłyśmy ze sklepu. Każda z nas miała już sukienkę. Moja miała służyć zarówno na wesele jak i na bal. W dobrych humorach poszłyśmy do Trzech Mioteł i rozmawiałyśmy tam pół dnia. Kiedy wróciłyśmy była już ciemna noc. Kocham spędzać czas w ich towarzystwie. Ale nadal brakuje moich poprzednich przyjaciół...
***
Płaszcz zasłaniał im twarze kiedy pokonywały drogę z Hogwartu do Hogsmead. Zimno szczypało dziewczyny po nagich dłoniach. Szły jako pierwsze, żeby nikt nie zobaczył ich razem.
- Może powinnyśmy się ujawnić? - Podsunęła przemarznięta Chloe. - Mam już dość skradania się, ukrywania i udawania, że się nie znamy. - Krukonka zmierzyła ją wzrokiem.
- To głupi pomysł. - Fuknęła. - Nie mamy reputacji super miłych. Jeśli zobaczą nas razem będą wiedzieli, że to ja uderzyłam tłuczkiem Davis. Chyba mnie widziała! A jak Potter się przyłączy i powie, że to przeze mnie prawie skręcił kark?! - Wrzasnęła sfrustrowana. - Nie. Nie! I jeszcze raz NIE! - Kiedy ochłonęła dodała jeszcze. - Przepraszam Chloe, ale to zły pomysł. Nie powinnam tak na ciebie naskakiwać, ale zrozum.
- Nie mów do mnie jak do dziecka. - Powiedziała ostro. - Hana, ja naprawdę potrafię myśleć samodzielnie. - Joles pokiwała smutno głową.
- Możemy się już nie kłócić? - Zapytała cicho zbijając z tropu Ślizgonkę, która zrobiła dziwną minę. Ale też nie podobała jej się kłótnia. Hana od dziecka jest jej przyjaciółką. Mimo, że nie pokazywała tego to wyznawała zasadę "Pójdę za tobą mimo wszystko."
- Jasne. Nigdy więcej. - Przyrzekły sobie na palec. Tak jak przyrzekały sobie wieczną przyjaźń dziesięć lat temu. Obie pamiętały to bardzo dobrze.
Obie były małe, obie były zagubione, obie bez przyjaciół. Jedna z nich - piękna blondynka o włosach koloru tak jasnego, że można go nazwać bielą, drobna i może się wydawać tak krucha. - Chloe. Druga z nich - bogato ubrana, troszkę okrągła dziewczynka, a jej włosy przybierała kolor złoty - Hana. Jedna ubogim domu, a druga w pałacyku. Jednej kazali zapomnieć o magi, udawać mugolkę. Druga, która rosła w przekonaniu, że jest wyjątkowa, najlepsza. Jedna, kiedy trafiła do Hogwartu dostała nowe życie, daleko od wstrętnych, adopcyjnych mugoli. Druga, której zabrano przywilej najlepszej. A jednak ich przyjaźń przetrwała ciężkie dziesięć lat. 
- Gdzie idziemy? - Zapytała Joles, kiedy przekraczały bramy miasta.
- Najpiękniejsza czarownica? - Zaproponowała Martinez i ruszyły w tamtą stronę.
 
Pałac był ogromny i piękny. Z każdej strony widziałam zieleń, żółć i czerwień kwiatów. Prawdopodobnie został tak pięknie przyozdobiony. Miałam ochotę aż jęknąć z wrażenia. Pauline się uśmiecha. Chyba widzi, że mi się podoba. No jasne! Mam szeroko otwarte usta, a moje oczy chyba zaraz wypadną mi z orbit i znajdą się w tych kwiatkach! Chyba zepsułabym tym wesele.
- Podoba ci się. - Zapytała. Ja tylko pokiwałam głową nadal nie zamykając ust. Nagle poczułam, że ktoś mocno kopie mnie w nogę. Pauline.
- Ała. Co ty... - Ale nie skończyłam, bo zobaczyłam o co jej chodzi. W naszą stronę szedł wysoki, długowłosy mężczyzna w bogato ozdobionej szacie. Za nim szła trochę młodsza osoba. O równie jasnych włosach i dostojnym spojrzeniu. Nie miałam wątpliwości, że to rodzina królewska. Nie byłam tylko pewna czy ten drugi to mężczyzna.Pauline lekko dygnęła, więc ja zrobiłam to samo.
- Miło mi was powitać w moim królestwie! - Powiedział ten na pewno mężczyzna. Wziął dłoń od Pauline i pocałował ją. Przełknęłam gulę obrzydzenia gdy podszedł do mnie, a po ten gdy podeszło do mnie to drugie. Mężczyzna? A może kobieta?
- Legolasie, czy mógłbyś oprowadzić drogą czarodziejkę. 
 - Specjalnie zaakcentował ostatnie słowo. Powinno mnie to obrazić? Nie, przecież to zwykłe chamstwo i prostactwo. Chłopak (jednak chłopak) podał mi ramię, a ja nie chętnie je przyjęłam.
- Masz na imię Alicja, prawda? - Zapytał przerywając tym samych niezręczną ciszę.
- Si. - Odpowiedziałam po hiszpańsku, sprawdzając plotkę czy elfy rzeczywiście znają wszystkie języki świata.
- Tu amiga es Pauline verdad? - Czyli to jednak prawda albo po prostu zna on hiszpański.
- Tak. Można powiedzieć, że tak. A ty masz jakiegoś przyjaciela. - Nie lubię niezręcznej ciszy.
- To ja! - Usłyszałam za plecami i podskoczyłam ze strachu. Chłopak się uśmiechnął szeroko. - Nie chciałem cię przestraszyć. Mam  na imię Jace.
- To mało elfickie imię. - Zauważyłam, a on pokiwał głową.
- Jestem podobny do ciebie. Byłem człowiekiem, ale wybrałem elfictwo. - Pokiwałam głową, gdy nagle usłyszałam huk. Usłyszałam odgłosy rozmowy w nieznanym mi języku.
- Orkowie. - Mruknął Legolas i razem z Jacem zbliżyli się jakby chcieli mnie chronić. Zaraz, zaraz, zaraz! Nie jestem pieprzoną księżniczką. Sama sobie poradzę. Machnęłam ręką, a na moim palcu pojawił się płomień. Miałam ostatnio trochę czasu na ćwiczenia. Odwróciłam się tyłem do elfów i zobaczyłam coś co działo się za plecami innych. Ork ciągnął za sobą jakąś nieprzytomną dziewczynę. Pomknęłam za nim nie zwracając uwagi na nawoływania. Znalazłam się na dworze. Zimne, grudniowe powietrze kuło mnie w skórę. I nagle coś uderzyło mnie od tyłu. Leciałam parę metrów, a potem uderzyłam o ziemię.
I leżałam we własnej krwi...
 ***
Wolno uchyliłam oczy. Leżała na jakiejś wielkiej miękkiej poduszce. Wokół mnie rozprzestrzeniała się biel. Gwałtownie podniosłam się na ręce, a łóżko zaskrzypiało przy moim ruchu. Od razu pożałowałam gwałtowności mojego czynu. Zaczęłam widzieć mroczki przed oczami i szybko wróciłam do pozycji leżącej.
- Miło, że się obudziłaś skarbie. - Usłyszałam głos dochodzący z kąta pomieszczenia. Mój wzrok od razu się tam przeniósł. Tym razem ostrożnie podniosłam się, ale i tak łupało mi w głowie. Trudno, jakoś wytrzymam. Nie podobało mi się, zostałam nazwana skarbem, ale nie miałam siły się kłócić. Nieśpiesznie podeszli do mnie Jace i Legolas. Znów upadłam na poduszki.
- Który dzisiaj jest? - To pierwsze pytanie przyprawiło Jace o uśmiech. Pół elf był mnie opanowany niż książkę, który odchrząknął zdegustowany jego zachowaniem. Niech mnie ktoś zabierze z tego świrniętego, sztywnego królestwa! Bo zwariuję!
- Dwudziesty drugi grudnia. - Zauważyłam w jego oczach także zdziwienie, mimo że próbował ukryć prawdziwą emocję. Nie zadawałam pytań tylko kiwnęłam głową. Elfowie nie spodziewali się, że będę taka małomówna. Ciekawe co o mnie słyszeli. Może, że jestem strasznym, rozgadanym, niezrównoważonym psychicznie stworzeniem? Hybrydą, która mimo wiedzy, że na w pół jest cudownym elfem, nie była pewna, którą stronę wybierze. Przyzwyczaiłam się do bycia czarownicą, nie wiem czy umiałabym poradzić sobie poradzić bez czarów. Zresztą, mam czas do siedemnastych urodzin. Jedyną alternatywą było to, że mogłabym zachować swoje imię. Alicja. Naprawdę bardzo je lubię.  Nikt nie odzywał się dopóki do pomieszczenia nie wpadły dwie elfki. Ich długie blond włosy i jasne oczy utwierdziły mnie w przekonaniu, że to 100%, zapewne kilkaset letnie elfice.
- Jestem Veya, a to Ness. - Powiedziała ta niższa. - Miło cię poznać, wydaje mi się, że nie miałyśmy okazji poznać się wczoraj. - Dziewczyna wydawała się całkiem miła. Ta druga, Ness, nie pałała jakimś szczególnym uczuciem, tego że tu jestem.
- Mi także miło was poznać. - Veya uśmiechnęła się, a Ness kiwnęła tylko głową.
- Jeśli jesteś głodna, to możemy iść na śniadanie. - Wtrącił się Legolas. - O tej porze wszyscy zapewne odsypiają wesele. - Kiwnęłam głową i podjęłam się próby wstania z łóżka. Nie przewróciłam się, ale zakręciło mi się w głowie. Musiałam się wczoraj mocno uderzyć. Na wszelki wypadek złapałam się ramy łóżka. Cała czwórka obserwowała mnie uważnie, żeby w razie co mnie złapać. Nie upadnę. Nie chcę okazywać słabości.
- Jeśli nie czujesz się na siłach, to możesz zjeść tutaj. - Zaproponował Jace.
- Oczywiście. To niezły pomysł. - Dodała Veya. - Z chęcią dotrzymamy ci towarzystwa. - Po części byłam za to wdzięczna, a po części wściekła, że obchodzą się ze mną jak z dzieckiem.
- Chcę iść z wami. Dobrze się czuje. - W jakiś sposób utrzymywałam się na nogach. Moja sukienka była trochę pomięta, a włosy były w nieładzie. Dziewczyny to zauważyły. Veya złapała mnie za ramię i pociągnęła za sobą. Ness ruszyła za nami.
- Nie zróbcie jej tylko krzywdy. - Krzyknął za nami Jace.
- Spokojna głowa. Z nami nie zginie. - Odkrzyknęła Veya, a Ness mrugnęła do mnie i uśmiechnęła się do chłopaków. - Nie musisz się bać. - Powiedziała do mnie, kiedy byłyśmy w jakimś pokoju.
- To idioci. Nie wolno ich słuchać. - Powiedziała Ness, a mnie zdziwił jej ton głosu. Po prostu nie pasował do jej wyglądu i zachowania.Veya zachichotała.
- Ma rację. A teraz zamknij oczy. - Posłusznie to zrobiłam. Słyszałam jak dziewczyny wypowiadają jakieś słowa. Magia elfów nie zna granic. - Możesz otworzyć. - Szepnęła. Wskazała lustro, a ja podeszłam. Aż jęknęłam z zachwytu. Moje włosy były uczesane w idealny kok na środku głowy, a zniszczona sukienka była jak nowa. Doszyto tylko coś tu i uwdzie. Wyszeptałam słowa podziękowania, a potem ruszyłyśmy na śniadanie.
- Ness to skrót od Vanessy? - Zapytałam elfki. Dziewczyna pokręciła głową. Czyli miałam rację, jest stu procentowym elfem. Wstyd mi było zapytać ile ma lat.
- Ness to Natasza. Urodziłam się w Rosji, ale zostałam wypędzona. - Powiedziała. Nie chciałam na nią naciskać, ale ciekawość wygrała.
- Dlaczego? - Zapytałam bez ogródek, a ona udzieliła odpowiedzi. Jak w zegarku. Pytasz i od razu dostajesz odpowiedź. Wyglądało mi to na ustawione. O to nie pytałam.
- Byłam księżniczką. Zakochałam się nie w tej osobie i zdradziłam mojego narzeczonego. - W świecie elfów było to jak popełnienie morderstwa. - Mój ojciec chciał mnie zabić. Życie zawdzięczam matce, która mnie wypuściła. Później i ona przepłaciła za to życiem. - Historia tragiczna. Aczkolwiek udowadnia, że miłość elfów potrafi być zarówno piękna i okrutna. Elfy są właśnie takimi stworzeniami. Są dobrzy, ale też okrutni. Darzą miłością i tą miłością ranią lub znoszą cierpienie. Elfy są jak wiecznie młodzi ludzie. Popełniają błędy tak jak każdy człowiek. Może zastanowię się jednak nad przyłączeniem do nich?
- Nie ma u nas dużo młodych elfów. - Opowiada Legolas, kiedy jesteśmy już na śniadaniu. Elfickie jedzenia mi nie przeszkadza. Są prawie wegetarianinami. Jedzą mięso od święta. Da się to przeżyć. Kiedy weszłam do Sali Jadalnej poznałam jeszcze dwoje "młodych" elfów. Tauriel i Arweden. - Jestem ja, Jace, Ness, Veya, Tauriel, Arweden i Pauline. Może będziesz o ty. - Ostatnie zdanie wprawia mnie w zakłopotanie, więc pozostawiam je bez odpowiedzi. Okazało się, że Pauline musiała wracać do zamku. Obowiązki wzywają, dlatego ma mnie odprowadzić Legolas i Jace. Po posiłku ruszamy. Idziemy do stajni i bierzemy dwa konie. Ponieważ nie umiem jeździć konno to jadę z Legolasem. Troszkę mi to przeszkadza. Przed dziesiątą jesteśmy w Zakazanym Lesie. Żegnam się z nimi i mimowolnie obiecuję, że jeszcze się spotkamy. Do zobaczenia. Słowa, które mnie zabiją. A potem idę do zamku, kiedy się odwracam po nich nie ma już śladu. Dziś bal, trzeba się przygotować.
~♥♥♥~
Podzieliłam rozdział na dwie części, ponieważ inaczej byłby strasznie długi. 
Ogólnie zmniejszam częstotliwość dodawania rozdziałów.
Będą pojawiały się raz na dwa tygodnie, tak jak było w niedzielę.

Kolejna sprawa jest taka:
Ostatni raz informuję was o rozdziale, bo ja informuje 10 osób, a przychodzą 2 czy 3.
Jeśli nadal chcecie otrzymywać informację to po prostu napiszcie w kom.
 
Komentujcie!
Pozdrawiam
-A 

 

niedziela, 11 października 2015

Rozdział 19

Naprawdę mi przykro. Wiem, że rozdział miał się pojawić dwa tygodnie temu, no ale ważne, że jest. Zapraszam do komentowania i szczerego oceniania. - A
~♥♥♥~
~UWAGA!!! NASTĄPIŁ PRZESKOK CZASOWY DO GRUDNIA!~

Nie widziałam nic ciekawego w lekcjach Starożytnych Run. Wprowadzili nam tą lekcję od połowy października, a ja już tego nienawidzę. Cały czas komunikowałam się z siedzącą obok Lauren. Udawałyśmy, że piszemy w zeszytach, a tak naprawdę pisałyśmy na kartce. Nie mogłyśmy ze sobą gadać, bo ten jakże kochany profesor, rozsadziłby nas. A tego nie chciałyśmy. Gadaninę nauczyciela przerwało energiczne pukanie w drzwi. Po chwili pojawiła się w nich Marlee, przyjaciółka Olive. Poznałam ją jakiś czas temu. Nauczyciel spojrzał na nią pytająco. 
- Czy mogę zabrać Lauren Thomas? - Moja przyjaciółka zdziwiła się mocno. Posłała mi też takie spojrzenie. Wnioskując z miny Smaitha (nauczyciela) chciał odmówić. Bo od kiedy to przychodzą na do niego na lekcje, przerywają mu i jeszcze chcą zabrać jedną z uczennic. To przecież jakiś absurd. Dziewczyna zorientowała się w odpowiedzi, ale nie dawała za wygraną. - To ważne. Sama profesor McGonagall mnie poprosiła. - Na dźwięk nazwiska dyrektorki aż podskoczył. Darzył tę kobietę ogromnym poszanowaniem i sympatią. Jeśli ona prosiła, to sprawa nabiera nowy obrut.
- Oczywiście. Idź, Lauren. Nadrobisz sobie później wszystko. - Livvi tak zrobiła, a ja zazdrościłam jej, że mogła wyjść z tej nudnej lekcji. Mój ton co do tego zmienił się, kiedy na następnej lekcji spotkałam profesor McGonagall. Zmierzałam właśnie do sali eliksirów.
- Alicjo! Dobrze, że cię widzę. - Zatrzymałam się i przywitałam. Kobieta od razu przeszła do sedna sprawy. - Czy możesz pójść do Skrzydła Szpitalnego?
- Oczywiście, ale po co? - Należało mi się wytłumaczenie po co mam tam iść. Kobieta rozejrzała się po korytarzu i znacznie ściszyła głos. Stało się coś niedobrego.
- Ktoś napadł starszą pannę Thomas. - Zamurowało mnie. - Dochodzimy kto to, ale zajmie nam to trochę czasu. Na razie byłabym wdzięczna gdybyś zajęła się jej siostrą, Lauren. Jest w rozsypce, od kiedy się dowiedziała. - Od razu wiedziałam co mam zrobić.
- Oczywiście pani profesor. Już tam idę. Czy mogę się najpierw zwolnić u Pa... profesorki? - Prawie powiedziałam Pauline. Powinnam więcej myśleć. Uderzyłam się w duchu w twarz. Na szczęście w porę się poprawiłam i McGonagall chyba uznała, że to ona źle usłyszała. Było blisko.
- Biegnij. Będę w swoim gabinecie, jeśli będziesz czegoś potrzebowała wystarczy, że wypowiesz hasło do posągu. Brzmi ono Peleryna niewidka. - Przytaknęłam skinieniem głowy i pobiegłam do profesorki Pauline. Pięć minut później wchodziłam do jej gabinetu. Nie była zdziwiona, nawet się nie odwróciła. Ciekawe dlaczego. To mogła być osoba, która mogłaby ją zamordować.
- Alicjo, nie bądź głupia, mam elfi słuch. Wiem, że to ty. - Odwróciła się do mnie, ukrywając uśmiech. Niestety nie wyszło jej to i jej usta ułożyły się w łuk.
- Co ty!? Jak ty?! - Krzyknęłam, czując nagły przypływ gorąca. Mam nadzieję, że się nie czerwienię. - Nie rób tego więcej!
- Elfy potrafią czytać w myślach. Ty też może będziesz mogła. I obiecuję. - Posłała mi spojrzenie pełne wsparcia. Omal zapomniałam po co przyszłam.
- Chciałam się zwolnić z lekcji. Powiedziałam, a ona zmierzyła mnie nauczycielskim spojrzeniem.
- Dlaczego? - I co ja jej powiem? Czy to, że Olive jest w Skrzydle Szpitalnym, a Lauren potrzebuje mojego wsparcia, jest tajne. Niestety nie znam odpowiedzi. Nawet nie wiem, czy ona teraz nie słucha moich myśli...
- Nie czytam ci teraz w myślach. Coś obiecałam, a wyprzedzając następne pytanie, nie czytałam ci przed chwilą w myślach, domyśliłam się. Nie jestem głupia! - Zrobiła minę mówiącą "Dlaczego ona uważa, że jestem idiotką?".  - Teraz ty odpowiedz na moje pytanie.
- Ktoś mnie potrzebuje. Jest w rozsypce po pewnym... - Jakiego słowa użyć? - Incydencie. - Dodałam szybko, ale Pauline zauważyła moją niepewność.
- Proszę, bądź ze mną szczera.
- Jestem. Muszę komuś pomóc. Czuję to, po prostu coś we mnie krzyczy, że muszę to zrobić. - Dziewczyna przeszyła mnie spojrzeniem i podeszła do drzwi.
- To empatia, czujesz, że ktoś bardzo potrzebuje twojego wsparcia. Wyczuwasz to instynktownie. Powoli przybierasz cechy elfów. Czujesz coś i po prostu musisz to zrobić. - Powiedziała po dłuższym namyśle. Ale nie patrzyła na mnie, tylko przed siebie, na coś czego nie widziałam. Ale domyślałam się co ona widzi.
- Tęsknisz? - Wyrwałam ją z rozmyśleń i posłała mi zaciekawione spojrzenie. - Za domem. - Spuściła wzrok, jakby nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Jakby bała się, że powie coś złego.
- Tak. Zawsze. - Podniosła wzrok, ale nie patrzyła mi w oczy. Patrzyła w przestrzeń. - Pozostawiłam tam wszystko co mi zostało. Jestem jedną ze strażników miasta. A teraz mam strzec ciebie. Myślałam, że nie będzie to takie trudne, ale brakuje mi tamtego miejsca. Opuszcza mnie tak wiele. - Po jej policzku popłynęła łza. - Moja najlepsza przyjaciółka, Merenwen, niedługo bierze ślub, ale mnie na nim nie będzie. - Nie powiedziała tego wprost, ale to przeze mnie. Przeze mnie jej tam nie będzie. Bez wahania podjęłam decyzję i ją przytuliłam.
- Musisz mnie pilnować, więc napisz do swojego pana, że przybędziemy obie.
- Co-o? - Wypowiedziała łamiącym, niepewnym głosem. Przytuliłam ją mocniej.
- To będzie dla mnie dobre. - Kontynuowałam. - Zobaczę jak tam żyją i poznam ich. Będzie mi łatwiej podjąć decyzję, jeśli będę wiedziała na co idę.
- Jesteś kochana. Obiecuję, że wrócimy na Bal Bożonarodzeniowy i wrócisz do rodziny na święta. - Zawahała się przez chwilę, ale powiedziała swoim normalnym głosem, nie nauczycielskim, surowym. - Dziękuję, Alicjo. Możesz iść do osoby, która cię potrzebuje. Jesteś dla niej największym oparciem, jestem pewna.
*** 
Drzwi Skrzydła Szpitalnego otworzyły się skrzypiąc przeraźliwie, aż w uszach mi dzwoniło. Rozejrzałam się po sali. Tylko jedno łóżko było zajęte. Leżała na nim Olive, a obok siedziała szlochająca Lauren. Od razu pokonałam całą salę sprintem i mocno uścisnęłam przyjaciółką. Nie mogłam patrzeć na jej cierpienie.
- Co się stało? - Zapytałam, kiedy przestałyśmy się przytulać. Przyjaciółka spojrzała na mnie czerwonymi, zmęczonymi oczami. Nie uwierzyłabym, gdyby wczoraj ktoś powiedział mi, że wesoła Lauren będzie dzisiaj tak wyglądać. - Nie będę cię zmuszała do odpowiedzi. - Zaczęłam delikatnie. Moje słowa były prawdą, jeśli nie chce mówić, nie musi.
- Nie. - Odezwała się słabym głosem. Tak słabym głosem, że aż serce mi się ścisnęło. - Powiem ci, ale sama jeszcze dużo nie wiem. - Wierchem dłoni wytarła mokre od łez oczy. - Ona wracała z Zielarstwa. Wracała jako ostatnia, a kiedy nie przychodziła Ben, jej chłopak, poszedł jej szukać. Znalazł ją leżącą na śniegu, nieprzytomną.
- Są jakieś wskazówki kto mógł to zrobić?
- Tak. - Powiedziała niepewnie. - Hagrid już to bada. Ktoś lub coś co ją zaatakowało zostało ranne. Oprócz krwi Olive była też czyjaś krew, ale nie wiadomo czyja. - Dziewczyna westchnęła. - Jestem strasznie zmęczona. - Bez słowa wstałam i skierowałam się do drzwi. Thomas jednak nie ruszyła się z miejsa.
- Idziesz? - Zapytałam. Popatrzyła na mnie, potem na siostrę i znów na mnie. Kiwnęła głową i podeszła do mnie. Wychodząc spojrzała tęsknie w stronę siostry. Razem poszłyśmy do dormitorium. Nie spotkałyśmy nikogo, aż do dojścia na siódmym piętro. Myślę, że moja przyjaciółka nie chciała być widziana w takim stanie. Jedna osoba pojawiła się dwa kroki przed nami. Rosemary wyszła z Pokoju Wspólnego.
- Co się stało, Lauren? - Zdziwił mnie jej opiekuńczy ton. Nigdy nie pokazała się z takiej dobrej strony. Nie spodziewałam się, że taką ma.
- Moja siosta. Nie wiesz jeszcze? - Zapytała i pociągnęła nosem. Te pięć słów sprawiały jej ogromny ból. W tym momencie Rose zrobiła rzecz, której na pewno się nie spodziewałam. Po prostu ją przytuliła. Ten widok był zarówno słodki jak i komiczny. Rose nigdy nie okazywała słabości. Mi przyszło do głowy najgłupsze w tej sytuacji pytanie. Musiałam je zadać, bo inaczej nie byłabym sobą.
- Dlaczego nie jesteś na lekcji? - Nie chciałam, żeby zabrzmiało to oschle. Byłam po prostu ciekawa. Davis delikatnie oderwała się od Laur. Przez jej twarz przebiegło tysiąc emocji. Strach, że ją wydam. Zaintrygowanie, że się do niej odezwałam. Zirytowanie, że się do niej odezwałam. Oraz coś, co nie do końca potrafiłam odczytać. Moja podświadomość podpowiadała, że chodzi o wiarę. Wiarę, że może mi zaufać i opowiedzieć co ją gryzie. Nie było to oczywiście związane z lekcją eliksirów.
- Właśnie na nią szłam. - Odpowiedziała pewnie, swoim zgryźliwym tonem. Jakby chciała mnie sprowokować, żebym posłała w jej kierunku jakąś obelgę. Nie zmylisz mnie tak łatwo Davis. Łatwo dała wymijającą odpowiedź, ale nie zwiodła mnie. Gryfonka odeszła jak skulony piesek. Zastanowiło mnie to. Nawet nie wiem kiedy wypowiedziałam takie słowa:
- Jeśli chciałabyś porozmawiać - Odwróciła się w moją stronę. Stała u stóp schodów. - To wiesz gdzie mnie znaleźć. - Uśmiechnęłam się do niej, a schody ruszyły się i dziewczyna zniknęłam nam z oczu. Weszłyśmy do pustego Pokoju Wspólnego. Ukradkiem zerknęłam na przyjaciółkę. Była blada i zmęczona. Nie jestem pewna czy jadła coś dzisiaj. Zaspała i nie poszła na śniadanie, miała wykraść coś sobie z kuchni. Wydaje mi się, że tego nie zrobiła. Podeszłam do regału i wybrałam pierwszą lepszą książkę. Zew krwi. Nie wiem czy spodoba się Livvi, ale musi coś robić, kiedy ja będę w kuchni. Bez słowa poszłyśmy do naszego dormitorium. Dziewczyna od razu rzuciła się na łóżko.
- Słuchaj. Muszę iść przynieść ci coś do jedzenia. - Położyłam książkę obok niej. - Poszłybyśmy razem, ale lekcje mogą skończyć się w każdej chwili kiedy tam będziemy.
- Rozumiem. Nie chcę, żeby mnie ktoś widział w takim stanie. - Uśmiechnęła się blado. - Tylko błagam o jedno. Przynieś coś dobrego. - Zaśmiałam się. Pod skórą tej zmartwionej siostry nadal tkwiła stara Laur. Kiwnęłam głową i wyszłam z dormitorium. Nie było sensu o tej porze rzucać na siebie zaklęcia niewidzialności. Jeśli ktoś się do mnie przyczepi to spławie go, że robię coś dla McGonagall. Będzie to po części prawda i dyrektorka nie będzie mogła zaprzeczyć. Dopiero na parterze zorientowałam się, że nie wiem gdzie jest kuchnia. Wiedziałam coś tam z opowieści. Raczej znajdę to wejście. Moja pewność siebie zniknęła, kiedy zgubiłam się w lochach. Nie wiedziałam, w którą stronę iść. Ruszyłam przed siebie, a kiedy skręcałam poczułam, że się z kimś zderzam. I ja i ta osoba upadłyśmy na ziemię. Odruchowo zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam zobaczyłam wściekłą dziewczynę, która leżała na ziemi przede mną.
- Uważaj jak łazisz. - Warknęła. - I dlaczego nie jesteś na lekcjach.
- Mogę zapytać o to samo. - Blondynka należała do Domu Kruka. Myślałam, że mieszkańcy tego domu są pilnymi uczniami. Dziewczyna posłała mi wściekłe spojrzenie.
- Nie widziałam ciebie, a ty nie widziałaś mnie. Stoi?
- Tak... - Nie wiedziałam jak ma na imię, więc zapytałam o to. W między czasie podniosłyśmy się z ziemi. Dziewczyna wyminęła mnie i już myślałam, że nie odpowie. Ale jeszcze rzuciła przez ramię.
- Selene. Selene Neomajni . - Odpowiedziała w końcu.
- Alicja Sims. - Krzyknęłam za nią. Nie jestem pewna czy usłyszała. Mimo to nadal jestem w kropce. Gdzie jest ta głupia kuchnia?! Stałam tak jeszcze kilkanaście minut, kiedy zza zakrętu wyszedł skrzat domowy nucąc pod nosem jakąś melodię.
- Co nucisz? - Przerażone stworzenie podskoczyło ze strachu. - Nie chciałam cię przestraszyć.
- Niech się panienka nie martwi, z Nutką wszystko będzie w porządku. - Nutka zarumieniła się, ale odpowiedziała na moje pytanie. Czarodziej prosi, czarodziej dostaje odpowiedź. Stara zasada skrzatów. - To taka mugolska pieśń. Hallelujah. - Odpowiedziała tak cicho, że ledwo ją usłyszałam. Znałam tę melodię. W Salem zawsze gościła przy okazji Świąt Bożego Narodzenia. Uśmiechnęłam się w duchu.
- Nutko, wiesz może gdzie jest kuchnia? - Skrzatka uśmiechnęła się.
- Oczywiście panienko. Nutka właśnie tam zmierza. - Irytowało mnie, że skrzaty mówią o sobie w trzeciej osobie. Nie można normalnie? Stworzenie przyprowadziło mnie do obrazu gruszki. Połaskotało ją i pojawiła się klamka. Sprytne! Zapamiętałam dokładnie to miejsce, a potem weszłam do kuchni. Było to miejsce pełne skrzatów domowych. Starałam się nie zwracać na siebie uwagi, ale ktoś wykrzyknął, że przyszedł gość. Tak więc zostałam obsypana różnym jedzeniem. Deserami, owocami, daniami oraz napojami. Niosłam tyle ile zdołam unieść, a żeby zmieściło mi się jeszcze więcej dostałam koszyk. Świetnie. Odczekałam aż zacznie się kolejna lekcja. Nie ważne, że się na nią spóźnię. Ni będę lazła tak obładowana przez korytarz pełen znajomych osób.
***
Wieczorem przyszła do nas Nathalie i Molly. Również chciały wspomóc naszą przyjaciółkę. Rose nie prychała na ich widok jak zwykła robić. Trzymała się z boku i siedziała na swoim łóżku. Nie wtrącała się. Jak nie Rose. Coś się musiało stać. Może jestem okrutna, ale nie wierzę w ludzką bezinteresowność. Zbliżała się późna godzina, ale dziewczyna nadal nie chciała zasnąć. Lauren powtarzała, że nie pójdzie spać dopóki z jej siostrą nie będzie wszystko w porządku. Próbowałyśmy różnie. Propozycjami, przekupstwem. 
- Jeśli nie zaśniesz to nie idziesz z nami po sukienki na Bal Zimowy. Ta sobota to jedyna okazja. - Powiedziała Mary. Najlepiej znała Lauren, więc wiedziała co będzie chciała robić najbardziej. Ta jednak tylko wzruszyła ramionami. 
- Obchodzi mnie tylko Olive. - Tak wyglądał jej każdy argument. W końcu Molly miała dość. 
- Czuje się jakbym rozmawiała z dzieckiem. Wszystkie powinnyśmy iść spać, bo jej się nie przekupi. Sen i tak z nią w końcu wygra. - Ruszyła do drzwi, a za nią poszła Nath. Z ręką na klamce obróciła się, kiedy usłyszała moje niespodziewane słowa.
- A może opowiem ci baśń? - To wydawało się takie błahe. Wszystkie wlepiły we mnie wzrok. Nawet Rosemary, która udawała, że śpi. Nie słyszałam sprzeciwu, więc zaczęłam opowiadać...
Dawno, dawno temu, kiedy osada ta nie nazywała się jeszcze Salem, ani żaden zamek w jej okolicy nie stał, żył sobie pewien rybak, Leonard. Leonard stracił rodziców, kiedy był nastoletnim chłopakiem. Wykorzystywał umiejętności, których nauczył go ojciec, by zarabiać na życie. Nie kiedy pracował nawet w nocy, gdy wody były pełne stworzeń, za które dostałby wór kartofli. Lecz ta noc nie była zwyczajna. Leonard postanowił łowić ryby w pełnie. A każdy wie, że noc pełni to nie taka zwykła noc. Tej nocy na świat wychodzą wilkołaki, syreny, niekiedy też wampiry urządzają grupowe łowy, elfy wychodzą by czcić światło tych ciał niebieskich. W noc pełni nie ma miejsca dla ludzi. Leonard nie powinien tam być. A jednak był i był świadkiem pięknego widoku. Gdy syrena wypłynęła na ląd i zamieniła się w kobietę. Kobietę o nie zwykłej urodzie. Piękną kobietę. Leonard jak zaklęty zbliżył się do niej. Mimo, że był człowiekiem także był na swój sposób piękny. Syrena zauważyła to i zakochała się w mężczyźnie bez pamięci. Dziewięć miesięcy później wydała mu na świat córeczkę. Nazwali ją Aqua, czyli woda. Dziewczynka nie miała rybiego ogona, więc nie mogła mieszkać z matką. Widywała ją raz w miesiącu w dzień pełni. Kiedy Aqua miała dziesięć lat, za jej matką, Mare (morze), podążyła rada syren. Odkrywszy, że ma ona dziecko z człowiekiem, zabili ją. Od tego dnia Aqua spędzała każdą pełnię nawołując matkę. Dziewczynka kochała pływać, a kiedy miała piętnaście lat, razem z ojcem odkryła, że potrafi oddychać pod wodą. Nie mówiąc nic ojcu wyruszyła na poszukiwania matki. Zamiast niej znalazła miłość. Zakochała się z wzajemnością w pewnym syrenie. Powiedziała o tym ojcu, ale ten za bardzo kochał Aquę, żeby pozwolić jej odejść. Uwięził ją w sadzawce obok domu, by mogła pływać. Dziewczyna była nieszczęśliwa. Co noc śpiewała smutne pieśni, a pewnego dnia po prostu wyparowała, zamieniając się wodę, by na zawsze móc być ze swoim ukochanym.