poniedziałek, 14 grudnia 2015

Rozdział 22

"Nienawidzę cytatów"
- Ralph Waldo Emmerson

Z góry przepraszam za mały tekst, ale coś się spieprzyło i dało się popraw

Podróż minęła mi spokojnie. Jeśli spokojnie uznaje się, kiedy dosiada się do ciebie jakaś małolata i gada coś ciągle do siebie. Tak, normalka. Zastanawiałam się czy nie uciec przez okno, ale musiałaby dalej iść na piechotę. A to nie wchodzi w grę. Wsiadając w poranny pociąg nie przemyślałam jednej rzeczy. Nikt po mnie nie przyjechał! Stałam piętnaście minut na stacji rozglądając się wkoło za moją rodziną. Zapomnieli o mnie. Zdesperowana usiadłam na kufrze. W Salem uczono już nas teleportacji. Pamiętam ten dzień, kiedy omal nie zabiłam mojej najlepszej przyjaciółki. Teleportacja to na pewno nie jest moja mocna strona. Rozmyślając wpatrywałam się w ziemię. 
- Hej! - Krzyknęłam kiedy ktoś zasłonił mi światło. - Możesz się odsunąć. Zasłaniasz... - Nie dokończyłam. Przede mną stała dziewczynka z pociągu. Przerażona zerwałam się do pozycji stojącej. Odruchowo także się cofnęłam. Pominęłam tylko jedną istotną rzecz. Za mną stał kufer, a kiedy się cofnęłam potknęłam się o niego. Witaj podłogo. Tęskniłam za tobą.
- Potrzebujesz pomocy? - Zapytałam dziewczynka śmiejąc się głośno. 
- Nie. - Warknęłam i podniosłam się na łokciach. Bez wątpienia było to to samo dziecko. Przyjrzałam jej się uważnie. Ach tak, nic dziwnego. Zielono srebrny szalik oraz płaszcz z godłem, na którym widniał wąż. Slytherin. Prawdopodobnie pierwszoroczna. Przekręciła głowę na bok i przyjrzała mi się uważnie. 
- Jesteś pewna? - Zapytała z przebiegłym uśmieszkiem. Jej zielone oczy zdradzały rozbawienie. Podniosłam się wreszcie z ziemi. To dało mi przewagę nad dziewczynką, która miała niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu. Musiała mocno zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mi w oczy.  - Chyba nikt po ciebie nie przyjechał. - Teatralnie rozejrzała się po pustym peronie. Westchnęłam cicho. Dobrzy ludzie dajcie mi cierpliwość. - Mogę cię podwieźć. - Wybuchnęłam głośnym śmiechem. Brunetka patrzyła na mnie wściekle. Najwidoczniej nie lubi jak się ją wyśmiewa. 
- A co ty możesz zrobić? - Zapytałam. - Może teleportujemy się razem. Przecież takie dzieci jak ty są tego nauczane od przedszkola. - Bladą twarz dziewczynki pokrył rumieniec wściekłości. Złapała mnie za rękę tak mocno, że nie mogłam się wyrwać. - Co ty robisz?! - Krzyknęłam, a nagle poczułam szarpnięcie w okolicach brzucha. Chyba właśnie się teleportowałyśmy. Mój żołądek wyszedł na spacer, żeby odwiedzić gardło. Zgięłam się w pół, kiedy dziewczynka wreszcie puściła moją rękę. Zakręciło mi się w głowie i upadłam. Dwa spotkania z ziemią w ciągu jednego ranka. Na pewno będzie to udany dzień. Na moje szczęście nie zjadłam dziś dużo, więc nie miałam co zrzucić. Wdech i wydech. Po jakiś piętnastu minutach wszystko wróciło na swoje miejsce. Otworzyłam oczy. Zupełnie zapomniałam o obecności Ślizgonki. Chwiejnie podniosłam się z ziemi i wyminęłam ją ruszając w stronę mojego domu. 
- Nie musisz dziękować. - Powiedziała cicho, ale na tyle głośno, że ją usłyszałam. Drogie dziecko. Bardzo dziękuję za próbę zabójstwa mnie. Współczuję, że się nie udało. Może da radę następnym razem. Przewróciłam oczami i ruszyłam w stronę domu z oryginalnym, zielonym dachem. - Jestem Clara. - Powiedziała,a po chwili usłyszałam cichy trzask towarzyszący teleportacji.  Domy w Dolinie Godryka mają bardzo charakterystyczny wygląd. Zazwyczaj mają czerwony dach, a ściany są drewniane lub jasne. Mój dom wygląda zupełnie inaczej. Ciemnozielony dach i ciemne ściany. Całą posiadłość spowijał tajemniczy mrok. Tak, to na pewno mój dom. Otworzyłam furtkę i weszłam na podwórko, a potem szarpnęłam za klamkę. Zamknięte. Nikt nie spodziewał się mnie tak rano. Moja bardzo pracowita rodzinka nadal śpi sobie smacznie w łóżeczkach. Hello, wróciłam! Wyjęłam różdżkę z kozaka (nie ma to jak oryginalne sposoby) i wycelowałam nią w zamek. Czas pokazać czego nauczyłam się na zaklęciach.
- Alohomora*. - Powiedziałam w myślach, a zamek ustąpił. Dumnym krokiem wkroczyłam do mieszkania. Zdążyłam minąć próg, kiedy niewidzialna siła odepchnęła mnie mocno. Obecnie leżałam w roślinach mojej mamy. 
- Ali?! To ty?! - Krzyknął mój brat. Widząc go wybuchłam śmiechem. Stał po środku korytarza w samych bokserkach w misie. Spojrzał na swój ubiór i zrobił głupią, zawstydzoną minę.
- Co słychać, Ali? - Zapytała szatynka, która właśnie zbiegła po schodach. - Serio Ian. Misie? -  Moja siostra, która zawsze była pełna ironii.
- A nic. Tak sobie tylko podziwiam kwiaty. - Odpowiedziałam wskazując moje otoczenie. Mój kochany braciszek stał z zaciśniętymi ustami, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Ian, idź się ubierz, bo zaraz zawołam twoją dziewczynę. - Rzuciła Mad, a chłopak zaczerwienił się. Wysyczał przez zaciśnięte zęby:
- To. Nie. Jest. Moja. Dziewczyna. - Zaczął powoli wycofywać się z drzwi.
- Tak, tak. Ale bardzo byś chciał, żeby nią była. - Kiedy szatyn zniknął za rogiem, a przynajmniej tak mi się wydawało, dziewczyna zbiegła po niskich schodkach i  w paru krokach znalazła się przy mnie. Pomogła podnieść mi się z ziemi i od razu mnie przytuliła.
- Tęskniłam. - Wyszeptałam w jej włosy, a po chwili usłyszałam cichą odpowiedź.
- Ja też. - Kiedy się odkleiłyśmy od siebie, podążyłyśmy do domu. - Zasłużyłaś na herbatę.
Tym sposobem piętnaście minut później siedziałam w fotelu, który był większy ode mnie - tak na marginesie.  W dłoni trzymałam gorący kubek herbaty.
- Jak tam w pracy? - Zapytałam upijając łyk ciepłego napoju. Od razu tego pożałowałam. Był tak gorący, że zaczęłam skakać po całym pokoju, wykonując przy tym dziwaczne ruchy.
- Potraktowałaś ją Cruciatusem**? - Do salonu wszedł mój brat, tym razem ubrany. Maddie pokręciła głową. - Tak... Nie ma to jak w domu. - Uśmiechnęłam się do niego zgryźliwie. - A tak na serio, siostrzyczko czy są w tej twojej szkole jacyś nachalni chłopcy? Bo dawno nikogo nie uderzyłem. - Roześmiałam się głośno, tak samo moja siostra. Taki brat to skarb. Mimo, że żartował, jestem pewna, że bez zastanowienia zrobiłby coś takiego. Nagle usłyszeliśmy kroki na górze. Ktoś nieśpiesznie idzie do nas. Chyba jest zły. Dwudziestolatka, siedemnastolatek i czternastolatka rzucili się pędem do drzwi. Po drodze złapaliśmy tylko kurtki. Wybiegliśmy na białą ulicę i powoli sunęliśmy drogą Doliny Godryka. Podczas spaceru dużo rozmawialiśmy, śmialiśmy się, wspominaliśmy. To coś czego szczególnie brakuje mi w Hogwarcie. Kiedy uczyłam się w Salem wszystko wyglądało inaczej. Brat odwiedzał mnie przynajmniej raz w tygodniu. Siostra też wpadała od czasu do czasu. Te chwile już nie wrócą. Idąc tak zauważyłam znajomą twarz. James, Albus, jakaś dziewczynka i czarnowłosy mężczyzna bawili się na dworze. Bez pytania wiedziałam, że to rodzina Potter'ów. Poznałam Harry'ego Pottera, który pobił swoją córkę. Teraz wyglądali na szczęśliwą rodzinkę. Co się zmieniło? Nagle James podniósł głowę i zobaczył mnie. Miałam ochotę odwrócić wzrok, jednak tylko pomachałam. Nasz "krótki spacer" trwał jakieś dwie godziny. Kiedy otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do salonu
czekała na nas niespodzianka. Na kanapie obok moje mamy siedziała dziewczyna. Moja kuzynka. Kiedy mama mnie tylko zobaczyła, podbiegła do mnie i przytuliła mnie. 
- Tęskniłam. - Mruknęła mi do ucha. Potem przywitałam się z tatą, oczywiście mniej słodko. Aria spojrzała na mnie tymi swoimi ciemnymi oczami. Przytuliła mnie, tycio za długo. Mówiła krótko.
- Chcesz być chrzestną? - Moje oczy gwałtownie się powiększyły, dosłownie. Serce prawie wyleciało mi z piersi. W gardle uwiązł krzyk. A na ustach pojawił się ogromny uśmiech. Zdołałam tylko pokiwać głową.
- Czy ty... - Wydukałam ledwo, a ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Drugi miesiąc. - Zaczęła piszczeć z radości. Arię znam od zawsze. Jest tylko o miesiąc starsza od Madeline. Każde wakacje spędzała u nas, gdzie bawiliśmy się we czwórkę. Teraz ma dwadzieścia lat, a nadal przyjeżdża do nas na wakacje. Nigdy nie spodziewałam się, że mi powie coś takiego. Zawsze była taka... nie chętna. Chciała się wykształcić, żyć porządnie i tak dalej. Z tego co pamiętam to nawet nie ma męża, nie słyszałam też nic o chłopaku. Kuzynka objęła mnie ramieniem i zwróciła się do mojej rodziny, a właściwie rodzeństwa. Za jej plecami nagle stanął jakiś mężczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn. 
- Serdecznie chcielibyśmy was zaprosić na nas ślub. - Powiedziała radośnie, a chłopak wyciągnął zaproszenia. - Och, Ali. Nie znasz jeszcze mojego narzyczonego i ojca Gabrielle. To Andrew. - Podałam mu rękę i wymieniłam kilka słów, kiedy Aria mówiła, że jest w ciąży. Jak można się spodziewać, świadkową została Madeline. Czułam się tak jak dawniej. Jak w domu. Prawdziwym domu.

Wigilia w moim domu zawsze kojarzyła się z czymś cudownym. Z tą nie było inaczej. Była ona jeszcze lepsza, nie tylko z powodu Arii i Andrew, którzy zostali na wigilii. Także dzięki temu, że już tego nie miałam. Salem i tamtejsze tradycje zostały zamienione na Hogwart. Wieczorem, a może w nocy siedziałam w swoim pokoju. Mieścił się on na strychu. Naprzeciwko mieszkał Ian, ale tylko chwilowo, bo jak się okazało wyprowadził się już. Praca Mad rozkazywała jej nadal mieszkać w Dolinie Godryka. Najpiękniejszy prezent jakiś dziś dostałam dali mi Ian i Maddie. Co dostałam? Zbiór Baśni z Salem. Piękna, skórzana okładka, a na niej złoty napis. Otworzyłam księgę na losowej stronie, by móc rozkoszować się choć jedną opowieścią.
Historia o Camille Magielline. 
Camille nie była biednym dzieckiem. Była arystokratką, a może nawet księżniczką. Wydarzenia te działy się w ok. 4 w. n.e. W wieku szesnastu lat ojciec wybrał dla niej męża. Trzy razy starszego, przysadzistego, ale bogatego, co najważniejsze mężczyzny. Już przy pierwszym spotkaniu patrzył się na nią tak, jakby chciał ją pożreć. Ojciec oczywiście chciał jak najlepiej. Mercylien, wydawał mu się uczciwym, dobrym człowiekiem. Camille płakała, błagała, robiła wszystko tylko, żeby za niego nie wyjść. Bez skutecznie. Parę dni przed ślubem uciekła. Jej rodzina przyjęła, że popełniła samobójstwo. 
Baśń wydała mi się niepokojąco krótka. Przekręciłam kartkę. Dwie strony puste. Dotknęłam jej opuszkami palców. Nagle zalśnił złoty tekst, który pojawił się znikąd.
Jej historia jednak tak się nie kończy. Uciekła z księciem elfów i zamieszkała w jego królestwie. Szkoliła się tam. Poznawała tajniki magi i ten tajemniczy język. Z czasem zakochała się w złotowłosym chłopaku. Może z wzajemnością. Jednak jego ojciec nie mógł na to pozwolić. Czym prędzej wygnał dziewczynę, a syna ożenił z księżniczką sąsiedniej wioski. Camille mogła jedynie patrzeć na ślub swojego ukochanego i czuć swe serce, które zamieniło się w proch. Od tej pory dziewczyna nie słuchała już nikogo. Stała się zimna jak lód. 
Tekst znów zamarł, ale ja czułam, że to jeszcze nie koniec. Poczułam dziwną więź z tą całą Camille. Dotknęłam go znowu, a kartka wypluła tylko jedno, zimne zdanie.
Być może dziś znasz ją jako Delimę, dyrektorkę Instytutu w Salem.
Zamarłam. Jeśli to prawda muszę jak najszybciej dostać się do Salem. 
***
Witam was moi drodzy i kochani. 
Wiem, że późno dodaję ten rozdział, ale miał się on pojawić po świętach.
Jak się podoba rozdział. Proszę o komentarze, najlepiej uzasadnione!
Informacja: Święta to czas dla rodziny, więc 23 dopiero po nowym roku.

Rozdział trochę krótki, ale moim zdaniem idealny dla osób, które mają mało czasu.
Już teraz życzę wesołych świąt i pozdrawiam.
L.B.
nig go

* - nie jestem pewna czy to dobre zaklęcie 
** - zaklęcia z Salem biorą się z łaciny, więc nazwa taka sama